Jonizacja, metylacja, ketony i tlen

Gdy trafiam do Dolnośląskiego Centrum Onkologii, jestem już zdecydowany że biorę standardową terapię. Pytania o możliwość rozdzielenia chemii od radio zadaję pro forma, znam wszak już odpowiedź. Pytań o pomocność diety ketogenicznej, hiperbarii tlenowej czy kanabinoli nawet nie zadaję. Każdy onkolog kiwał głową i z przekąsem komentował, że "nie powinno zaszkodzić".

Atmosfera w DCO jest absolutnie przyjazna. Lekarze mili, pomocni i cierpliwi. Opowiadają wszystko ze szczegółami, czekają na pytania i udzielają wyczerpujących odpowiedzi. To prawda, że nie zawsze sprawy dzieją się tu o ustalonym czasie, ale to już byłoby czepialstwo. Zdecydowanie, to najprzyjemniejszy szpital w jakim byłem w życiu, a na dodatek położony w zasięgu spaceru z domu.

Tytuł tego posta opisuje większość składników terapii jakiej się poddałem:

  1. radioterapia czyli naświetlanie miejsca po guzie wraz z marginesem promieniowaniem jonizującym. W ośrodku służą do tego akceleratory liniowe emitujące wysokoenergetyczną wiązkę... fotonów. Pojęcie o fizyce jakieś mam ale wizja fotonów przechodzących przez kości czaszki i warstwę miękkich tkanek jest dla mnie niecodzienna.
    Radioterapia ma za zadanie zarówno eliminację komórek jak i uszkodzenie ich kodu genetycznego by uniemożliwić im powielanie. Cały sekret polega na tym, że wiązki promieniowania o niewielkim natężeniu krzyżują się w miejscu chorym, deponując tam sumarycznie wyższą dawkę. Przy każdej 10-minutowej sesji otrzymywałem dawkę 2Gy, teoretycznie najwyższą nie powodującą bezpośrednich objawów choroby popromiennej. Sumaryczna dawka z 30 sesji, czyli 60Gy, to ilość w zasadzie niemożliwa do przyjęcia na raz. Medycyna zna przypadki napromieniowania dawką kilkunastu Gy, wszystkie zakończone szybkim zgonem.
  2. chemioterapia temozolomidem. Środek ten to pokłosie broni chemicznej używanej w I Wojnie Światowej. Wtedy zauważono interesujące objawy u żołnierzy, którzy z ataku uszli z życiem. Badania wskazały, że środki te dokonywały metylacji nykleotydów kwasu DNA. To znaczy, że dołączając w miejsce wodoru (H) grupę metylową (CH₃), zamieniały część klocków budulcowych kodu genetycznego (C,G,A,T) w inne związki, które nie mogą zostać poddane transkrypcji do RNA. W skrócie, uniemożliwiały m.in. poprawny podział komórki.
    Praktyczne znaczenie jest takie, że szybko dzielące się komórki obrywają w ten sposób najmocniej, gdyż błędy genetyczne blokują ich namnażanie zaś one same powinny w końcu obumrzeć (to akurat w przypadku nowotworów nie jest do końca prawdą). Niestety, obrywają przy tym też inne, pożyteczne komórki — szpik kostny i nabłonek jelita. Białaczka jest dość częstą konsekwencją chemii a spadek białych krwinek oraz płytek krwi zmusza do zachowania ostrożności.
Na tym kończy się standardowa terapia. Postanowiłem jednak zaatakować na innych frontach:
  1. dieta ketogeniczna czyli prawie pozbawiona węglowodanów a oparta na tłuszczach. Jej celem jest odcięcie glukozy, głównego składnika pokarmowego komórek nowotworowych. Zdrowy organizm człowieka przy niedoborze glukozy pożywia się ciałami ketonowymi pozyskanymi z tłuszczy. Wyjątkiem są krwinki i neurony, dla których wątroba potrafi jednak przygotować odpowiednią ilość glukozy z niemalże wszelkich składników. Tą dietą nie da się nowotworu zagłodzić na śmierć ale można go bardzo wstrzymać i docisnąć w momencie gdy otrzymuje radiację i chemię. Dodatkowo, są badania wskazujące że dieta keto jednocześnie uodparnia zdrowe komórki na trudy radiacji.
  2. post przerywany, łatwiej odnajdywalny w sieci pod hasłem intermittent fasting. Polega na ograniczeniu godzin spożywania pokarmów do 8 lub 6 w ciągu doby. Resztę czasu spędzamy w poście. Ekstremalna odmiana to OMAD (one meal a day) czyli robimy wyżerkę raz na dobę ale porządnie.
    Efekt polega na tym, że w stanie kilkunastogodzinnego postu organizm uruchamia mechnizmy samooczyszczania na poziomie komórek. Te słabsze zostają po prostu rozłożone na części i przetworzone dalej. IF stosuje się raczej w profilaktyce raka i innych chorób (np. cukrzycy) ale istnieją badania wskazujące, że wyposzczony organizm lepiej znosi chemię i radio.
    Ja zastosowałem schemat 16:8 (post:jedzenie) ustawiony tak, by na naświetlanie iść na samym końcu okresu postu, uprzednio zjadłszy tabletki chemii. Dodatkowo, co tydzień w poniedziałek nie jadłem nic, efektywnie kończąc w każdy wtorek 40-godzinny post.
  3. hiperbaria tlenowa polegająca na godzinnej sesji w komorze o podwyższonym ciśnieniu i oddychaniu w tym czasie czystym tlenem. Terapia natlenia organizm na poziomie komórkowym a dla nowotworów, dobrze czujących się w kwaśnym i beztlenowym środowisku, tlen to trucizna.
    Ja korzystałem z komory o ciśnieniu bezwzględnym 2,3 atmosfery. To niewiele ale wyższe ciśnienia są drogie i wymagają asysty lekarza, co w zasadzie potraja koszt.
  4. kanabinole czyli związki pochodzące z konopi. CBD jest w tym kraju już legalne, więc łatwo nabyłem olejki i zacząłem przyjmować 120mg dziennie. Z THC było trudniej bo to opresyjne państwo nadal uważa je za truciznę a konopię za wyklętą. Poza tym nie przepadam za efektami psychologicznymi THC. Z pomocą przyjaciół i waporyzatora udało się jednak wdrożyć przyjemną ziołoterapię :)
    Jak dokładnie działają kanabinole, tego nauka jeszcze nie wie. Ale pozytywny wpływ w terapii już został zauważony.
O szczegółach każdego elementu pewnie jeszcze napiszę coś więcej.

Choć w internetach można znaleźć mrożące krew w żyłach opisy efektów ubocznych radiochemii, to mi się udało. Po naświetleniach czasem miewałem nudności, byłem rozkojarzony lub senny, a czasem przechodziły bez śladu. Podobnie z chemią. W trzecim tygodniu klasycznie pod prysznicem zgubiłem włosy z połowy głowy i musiałem się ogolić. W piątym tygodniu na czole pojawiła mi się opalenizna. Były lekkie zaparcia (pewnie kwestia jelit) ale za to nie spadły płytki krwi, zaś białe krwinki, których już na starcie miałem za mało, spadały bardzo powoli. 

Podejrzewam, że łagodny przebieg terapii zawdzięczam tym dodatkowym elementom, które wdrożyłem, a w szczególności żywieniu i hiperbarii. Choć pogoda nie była łaskawa i nie zachęcała do wyjść na zewnątrz, to fizycznie czułem się bardzo dobrze i korzystałem z okazji do spacerów (również w górach), pierwszych w sezonie jazd na rowerze (tempem emeryckim) czy ćwiczeń na siłowni zewnętrznej.

Na sam koniec terapii zdołałem podciągnąć się na drążku. Kiedyś robiłem to seriami po kilkanaście razy, natomiast po hospitalizacji nie byłem w stanie nawet utrzymać się w górnej pozycji ze wsparciem grubej gimnastycznej gumy.

Spadła mi też waga. Mając 180cm wzrostu przed chorobą ważyłem zawrotne 95kg (skutek stresu, masy roboty i braku treningów). Po szpitalu odnotowałem spadek do 84kg, niestety były to głównie mięśnie zaorane leżeniem i sterydami. Na koniec terapii natomiast ważyłem już 78kg i czułem się z tym wyśmienicie. Było to efektem zarówno diety keto i skrupulatnie liczonych makroskładników ale też braku apetytu wywołanego promieniowaniem i temozolomidem.

Nadeszła pora by poszukać leczenia drugiego rzutu. Glioblastoma wraca. Prawie zawsze. Liczenie na to, że jestem "czysty" to niemalże jak uzależnianie swojej przyszłości od wyniku losowania totolotka. Ale o tym napiszę później.

Comments

Popular posts from this blog

Mój najdłuższy maraton

O tym jak wszystko się zatrzymało

Jest dobrze ale nie beznadziejnie