O tym jak wszystko się zatrzymało
Wszystko zaczęło się od lekkiego bólu w lewej skroni pod koniec października. Zrzuciłem to na karb przepracowania i stresu. W domu dwójka małych dzieci a w pracy rola szefa zespołu, w którą z racji doświadczenia trafiłem, a o którą nie prosiłem. Do tego źle oszacowany czasowo i finansowo, już od dawna spóźniony projekt, który trzeba wreszcie dokonczyć, zamknąć i zająć się kolejnymi pomysłami.
Bólem się nie przejąłem, dalej kursowałem między domem a pracę. W domu bywało nerwowo ale z K postanowiliśmy, że na zimę lecimy na Teneryfę odpocząć po pandemicznym roku spędzonym w zasadzie bez wakacji. Bilety już kupione, wylot 8 listopada a powrót w drugiej połowie stycznia.
Nagle nasz przewoźnik pisze, że lot zostaje odwołany a nas przepisuje na 4.11. Data niefortunna, tłumy będą wracać z grobingu, wszak 1 listopada w Polsce to święto bardziej powszechne niż 24 grudnia. Drapiemy się po głowach, bierzemy pod uwagę moją pracę, którą musiałbym zabrać ze sobą na wakacje i ostatecznie decydujemy się anulować bilety i odebrać pieniądze, a polecieć jak uporam się z projektem. Ta decyzja będzie miała bardzo ważne konsekwencje, o czym oczywiście nie wiemy.
Mniej lub bardziej spokojnie popychamy życiowe sprawy przez kolejny miesiąc. Nagle, z początkiem grudnia, łapie mnie potężny ból zatok. Dziwna sprawa, wszak nigdy w życiu mi nie dolegały. Kiedyś jednak musi być ten pierwszy raz. Zapisuję się do laryngologa. Wizyta potwierdza zapalenie, więc dostaję klindamycynę (antybiotyk) i wodę morską do płukania.
Z racji infekcji przenoszę się z pracą do mieszkania znajomych, które stoi wolne. Idealy azyl dla pracoholika, który przez takie drobiazgi nie będzie siedział w domu. Antybiotyk niby działa, pod koniec kuracji czuję ulgę.
Dwa dni później ból powraca i to ze zdwojoną siłą. Po kilku dniach zaczynają się silne ataki, utrudniające myślenie. Momentami mam wrażenie że coś mi rozsadza czaszkę od środka. Najsilniejszy atak mam siedząc samemu w mieszkanku robiącym za biuro. Przed oczami mroczki, więc zwijam się w kłębek na przykrótkiej kanapie i odpływam. Gdy budzę się z tego pół-snu, za oknem jest ciemno. Pakuję manatki, wracam do domu. Tam akurat przyjaciel wpadł z wizytą i przyprowadził syna, z którym mój starszy harcuje po całym mieszkaniu. Ja przepraszam zgromadzonych i tłumacząc się zmęczeniem idę na drzemkę. Z trudem wstaję z niej, by dotrzymać towarzystwa, ale minę nadal mam dość kwaśną. Nikt, włącznie ze mną, nie orientuje się, że sprawa jest poważna.
Kilka dni później mam kolejny atak bólu, podczas którego coś mi strzela w głębi za nosem. Do dziś nie wiem co ale zaczynam słyszeć jak coś w środku chrobocze; nie wiem czy chrząstki czy kości. Co więcej, odgłosy pojawiają się gdy leżąc w łóżku obracam głowę na poduszce. Słyszy to też K i każe iść do lekarza.
Na dzień przed wigilią, wiedziony dostępnymi terminami, trafiam do innej laryngolog. Ta kompletnie nie wierzy, że coś mi się obluzowało w strukturze nosa/zatok. Twierdzi że to niemożliwe. Ale przynajmniej pobiera wymaz celem zrobienia posiewu i po dłuższych namowach daje skierowanie na tomografię. Bóle i uczucie ciśnienia w głowie każą mi sądzić, że coś może tkwić głębiej niż w zatokach. I to jest chyba ostatni przebłysk rozsądku. Zaczynam się osuwać w mrok, kompletnie nie zdając sobie z tego sprawy.
Wracam do domu. Właśnie przyjechali moi rodzice i bawią dzieci. Wymaz przekazuję K, która oferuje, że zaniesie go do laboratorium. Skierowanie na tomograf natomiast kładę na półkę, nikomu nie wspominając ani że je mam ani dlaczego je wziąłem, po czym idę odpocząć. Czyli spać znowu do oporu.
Nazajutrz, w wigilię, jedziemy do moich rodziców. Prowadzę auto po raz ostatni. Dojechawszy na miejsce idę odpocząć. Wstaję na kolację, ledwo smakuję potraw i raczej nie bawię towarzystwa rozmową, po czym wracam spać.
Rodzina w końcu orientuje się, że coś jest nie tak. Gdy w zasadzie całe święta spędzam w łóżku, oni zaczynają działać. Gdzieś w końcu ujawniam istnienie skierowania na tomografię. Rodzice, korzystając z szerokich znajomości swojego przyjaciela A, organizują wizytę dwa dni po świętach.
Na tomografii zagaduję radiologa, by zajrzał trochę do mózgu a nie tylko w zatoki. Ten odmawia, twierdząc że nie może więcej niż na skierowaniu. Nie myślcie więc sobie, że w prywatnej służbie zdrowia można działać na zasadzie "płacę to wymagam". Tam też jest narzucony reżim i nikt nie chce się wychylać.
Parę godzin później, gdy akurat nikogo nie ma w pobliżu, dopada mnie taki atak bólu, że resztką sił idę do toalety się wyrzygać. Zwijając się potem na łóżku dochodzę do wniosku, że faktycznie problemem mogą być zainfekowane zatoki a wszystko ma swoje ognisko w zębach. Tkwi tam bowiem pewna niezałatwiona sprawa. Mama, wróciwszy do domu podchwyca temat i wraz z K momentalnie znajdują klinikę, gdzie można od ręki zrobić panoramiczne zdjęcie. Jedziemy tam, a ja zaraz po wejściu... obrzyguję poczekalnię. Pani stomatolog przyjmuje to dzielnie, posprzątawszy przystępujemy do działania. Zdjęcie jest ale nie ma chirurga szczękowego, który byłby niezbędny do załatwienia sprawy. Wsiadamy więc w auto i ruszamy na poszukiwania po mieście. Mnie coraz bardziej boli głowa. W końcu docieramy do jakiejś kliniki gdzie mogą przystąpić do działania. Siadam na fotelu, panie stomatolog już gotowe do zabiegu zaczynają wywiad. Ja staram się odpowiadać na pytania i... zarówno one jak i ja orientujemy się, że coś się mocno w moich wypowiedziach nie klei. Rezygnujemy z zabiegu. I całe szczęście.
Wracam wykończony i idę spać. W klinice z tomografem bardzo rozsądnie podałem swój numer jako kontaktowy. Sęk w tym, że ja już nie kontaktuję. Ktoś do mnie wydzwania i może to robić do oporu, bo ja nie rejestruję. Całe szczęście, że rejestruje to K. Przykłada telefon do mojego kciuka, sprawdza numer i łączy kropki. Telefon do kliniki i krótka informacja: "Są widoczne wyraźne zmiany w mózgu. Proszę natychmiast jechać do szpitala."
Ląduję na SOR, potem w gabinecie neurochirurga. Ten, zbadawszy sprawę, odsyła mnie do domu bo przed nowym rokiem i tak nie będzie badań. Daje swój numer, prosząc o kontakt gdyby stan się pogorszył.
Następnego dnia znowu mam atak bólu i lecę rzygać. Teraz przy świadkach. Gdy tak siedzę przy muszli, rodzice próbują ze mną rozmawiać ale idzie to ciężko. Kontaktują się z lekarzem, ten każe przyjeżdżać do szpitala. Pakują mi walizkę, odprowadzają do auta i wiozą na miejsce. Na SOR jeszcze chwilowo odzyskuję kontakt, wypełniam polecenia. Potem wiozą mnie na oddział. Jeszcze wywiad, wenflon i wymaz pod kątem COVID. Dopóki nie będzie wyniku, dostaję salę "jedynkę". Będę tam sam.
Kroplówka, jakiś lek w żyłę i odpadam.
Comments
Post a Comment