Rak i COVID w jednym stali domu
Długo by opowiadać o zawiłościach systemu polskiej "służby zdrowia". Ograniczę się do faktów. W dość ponurym nastroju stawiłem się 31 stycznia w szpitalu celem przyjęcia na oddział i przeprowadzenia operacji. Przyjęcie w tych czasach obejmuje oczywiście obowiązkowy test na COVID, któremu poddałem się z samego rana. Wypełniłem papiery i formalnie zostałem przyjęty na oddział ale faktycznie odesłany do domu, by jeszcze dzień spędzić z rodziną zamiast w ścianach szpitala.
W domu, pomimo powagi sytuacji, panuje wesoła atmosfera. Siostra przyjechała z drugiego końca Polski, by pomóc K przy dzieciach. Walizka spakowana, przygotowane jedzenie keto, czekamy jedynie na telefon potwierdzający że mam jechać do szpitala. W końcu dzwoni.
— Panie Michale, dziwna sprawa — mówi głos lekarki w słuchawce. — Ma pan wynik pozytywny.
— Jak to pozytywny?! — nie dowierzam — Przecież nie mam żadnych objawów. Ani ja ani nikt z rodziny.
— Niestety, nie możemy pana przyjąć ani operować. Na szczęście wygląda, że jesteście państwo bezobjawowi. Tymczasem czeka pana kwarantanna. Gdy się skończy, ustalimy nowy termin operacji.
Tego nikt się nie spodziewał. Pełna konsternacja. Decydujemy szybko, że siostra i rodzice wychodzą z domu jak najszybciej; może jest szansa że się nie zarazili. A my z nienacka zostajemy na przymusowej izolacji.
Na szczęście poziom burdelu w tym interesie był już dostatecznie wysoki i pies z kulawą nogą nie zainteresował się czy siedzimy w domu. Nikt też nie upominał się o podanie namiarów na ludzi, z którymi się kontaktowałem. Kilka dni później zamówiłem test prywatnie. Przyszedł pan w stroju ochronnym, pobrał wymaz. Oczywiście negatyw.
Równe 10 dni później odstałem swoje na mrozie w kolejce na następny test w szpitalu. Negatywny. Zostaję przyjęty i zaraz okazuje się, że nagły wypadek przesuwa moją zaplanowaną na piątek operację na kolejny tydzień. Przede mną wizja pobytu w szpitalu przez weekend. Nikt mnie nie wypuści, przecież znowu mógłbym się czymś zarazić a — co pewnie ważniejsze — wolne łóżko nie generuje pieniędzy z NFZ.
Na szczęście nie ulega przesunięciu mój rezonans zaplanowany na czwartek. Trwa tak długo, że ucinam sobie drzemkę w tubie, pomimo panującego tam hałasu. Gdy mówię o tym technikowi, ten pyta czy mam małe dzieci. Gdy potwierdzam, kiwa głową.
— Przy rezonansie potrafią zasnąć tylko ci, co mają w domu małe dzieci albo pracują w głośnej fabryce — mówi pod nosem.
Nocą zaczynam pisać tego bloga. Zasypiam późno i budzę się gdy cały szpital już buzuje o tej najbardziej ruchliwej porze około śniadania. Na obchodzie wpada do mojej sali cały zespół lekarski a doktor zajmująca się mną, radośnie obwieszcza:
— Panie Michale, rezonans jest świetny. Zmiana, którą wcześniej widzieliśmy, zniknęła, więc najwyraźniej nie jest częścią guza. Operacja nie jest potrzebna.
Choć od samego początku twierdziłem, że jestem zdrów i leżę tu niepotrzebnie, teraz mam potwierdzenie. Daję znać rodzinie, pakuję się, uciekam czy prędzej. Trzeba w końcu wziąć się za kolejny etap leczenia, tak bardzo już odwlekany. Dawno powinien się rozpocząć a tu dopiero za kilka dni konsultacja w ośrodku w Gliwicach, bardzo polecanym w zasadzie przez wszystkich.
Comments
Post a Comment