Euforia i otrzeźwienie

Wracam do domu. Synowie przez moje zniknięcie dostali sporą dawkę stresu. Starszy podchodzi do mnie z rezerwą, szwy na moim czole go przerażają. Młodszy ledwo mnie poznaje. Jeszcze nigdy nie rozdzieliliśmy się na tak długo. Na szczęście rodzina i przyjaciele nie zawiedli. Gdy moje losy były w rękach lekarzy, K i chłopaki znaleźli się pod opieką dziadków, mojej siostry i szwagra oraz sporego grona przyjaciół, których nie trzeba było wołać.

Obolały po operacji również doświadczam tej niezwykłej troskliwości bliskich mi osób. Ciągle ktoś wpada z wizytą, pomaga przy dzieciach i domowych obowiązkach, donosi jedzenie. Każdego witam zdaniem "miło Cię znowu widzieć" i jeszcze nigdy w życiu te słowa nie brzmiały tak autentycznie. A z K i naszymi chłopakami jakby poznajemy się na nowo, uradowani że z tego etapu życia wyszliśmy poturbowani lecz żywi.

Euforię podbijają jeszcze sterydy, z których powoli muszę wychodzić zmniejszając dawkę. Wywołują one bezsenność, która zaczęła się już w szpitalu. Godzina snu dziennie zaczyna być normą, dwie to maksimum. Przez resztę doby zachowuję intelektualną sprawność i dobre samopoczucie, więc coś tam posprzątam, coś ugotuję, coś poczytam. Pięknie byłoby zachować taką wydajność na dłużej ale wraz ze zmniejszaniem się dawki ten stan ustępuje normalnemu rytmowi.

Czekam na wyniki histopatologii. W szpitalu lekarz prowadzący operację stwierdził, że nie wie czym było usunięte ciało. Reszta trzyma gębę na kłódkę. Z perspektywy czasu nie wiem czy faktycznie nie wiedzieli czy po prostu bali się wyskoczyć przed szereg ze swoimi oczywistymi dość domysłami.

Gdy trochę się zagoiłem, wraz z K ruszamy do Warszawy ogarnąć jedną ze spraw, która w przypadku kolejnego takiego wydarzenia mogłaby być problematyczna. Jest 25 stycznia 2021. Siedzimy w pociągu, gdy nagle dzwonią do mnie ze szpitala. Krótki komunikat, że "są wyniki histopatologiczne i zapraszamy dziś o 13 na konsylium". Wyjaśniam, że jestem w pociągu kilkaset kilometrów od Wrocławia i nadal się oddalam, więc na takie zaproszenie siłą rzeczy nie mogę odpowiedzieć pozytywnie. Zaczynam się jednak domyślać, że jest źle, skoro taki pośpiech.

Niedługo potem dostaję mailem wynik: Glioblastoma multiforme, WHO grade IV

Zaglądam do Wikipedii i krew mi zastyga w żyłach. Najgorsze co mogło być. Najbardziej złośliwy nowotwór mózgu, pięcioletnia przeżywalność na poziomie... 5 procent.

Nim pociąg dojedzie do celu, już trochę wiem. Mam mutację IDH-1, więc rokującą trochę lepiej. Nowotwór żywi się glukozą, więc z miejsca odstawiam cukry i już w Warszawie do jedzenia kupuję tylko orzechy i suszoną kiełbasę. Od tego momentu właściwie zaczynam dietę keto, której poświęcę jeszcze obszerniejszy tekst.

Gdzieś na ulicy odbieram w końcu telefon od lekarzy. Wzywają mnie na ponowną operację bo rezonans ujawnił coś, co podejrzewają o bycie resztką guza. Pozostawienie go znacznie zmniejsza moje szanse, więc ponowna operacja powinna być i tak opłacalna.

W drodze powrotnej a potem w domu zaczynam szybką ścieżkę edukacji z elementów onkologii, anatomii mózgu i metabolizmu komórkowego. Rozpracowuję wszelkie znane sposoby terapii a pomaga mi w tym ogromnie mój przyjaciel P.

O ile przyszłość nagle stała się mglista i niepewna, o tyle wizja nadchodzącej operacji powoduje u mnie najwięcej stresu.

Comments

Popular posts from this blog

Mój najdłuższy maraton

Jest dobrze ale nie beznadziejnie

Fryzjer i solarium w jednym